Ooooooskarżam Was, o to cieeeeerpienie. To one! To wszystko ich wina! To przez nie jesteśmy wariatkami, hipochondryczkami, a czasem, niestety do rzadkości, nimfomankami!
Hormony rządzą? No!
Co jest, kurka, z nami kobietami? Czy Bozia naprawdę za mało dała nam obowiązków w życiu, żeby jeszcze pogrążać nas humorami? Czy naprawdę trzeba nam więcej przed okresem dokładać oprócz obolałych cycków, spuchniętych ud i syndromu niezamykającej się lodówki? Nie, trzeba jeszcze się położyć obok tej lodówki i płakać. Płakać, bo mleko jest za mocno zakręcone. Płakać, bo skończyły się lody. Płakać, bo lodów wcale nie było, bo jesteś na diecie. Płakać w sumie sama nie wiesz dlaczego, te oczy Ci się tak pocą… I właśnie w tym momencie wchodzi do kuchni luby… Sytuacja odwraca się o 180 stopni. Bo widzisz ten przerażony wzrok nerwowo przeszukujący Twoje dłonie w poszukiwaniu noża, czy innych ewentualnie niebezpiecznych narzędzi (a jak wiemy w dłoniach kobiety wszystko może stanowić śmiertelne zagrożenie), bo z pewnością będzie jakaś rzeź. A Ty co robisz? Zaczynasz się śmiać, bo przecież to takie przewidywalne, a jego mina jest taka zabawna!
Uwaga dla Panów! Jeżeli wtedy zapytacie: -Ale co się stało? A ona odpowie: -Nic. To jest jedyna sytuacja, kiedy to nic, oznacza naprawdę nic, bo Wasza Ukochana naprawdę nie ma pojęcia, dlaczego płacze. Nie drążcie dla Waszego dobra, bo jeszcze jednak znajdzie powód, który będzie bezpośrednio związany z Wami i wtedy dopiero będzie piekiełko!
Znajdują się również wśród Nas egzemplarze obdarzone nieco bardziej rozwiniętą świadomością własnych procesów fizjologicznych, które próbują załagodzić sytuacje mówiąc: – TO NIE JA, TO MOJE HORMONY! Podziwiamy i szanujemy, taką otwartość, w końcu przecież lepiej zwalić winę na faceta :) Oni i tak już z automatu przytakują i biorą to na swoją skromnie owłosioną i wątłą klatę.
Co to jednak wszystko ma wspólnego z dietą?
Otóż w takim stanie, nie da się być na diecie? Biorąc pod uwagę, że tydzień przed okresem masz wilczy apetyt, zaczynasz puchnąć i wyrasta Ci tęczowy róg, nie, róg nie, ale kły pokazujesz na pewno, na prawo i lewo. Każdemu się oberwie. W każdym razie, w takim stanie nie można sobie fundować ujemnego bilansu energetycznego. Dla mniej wtajemniczonych, oznacza to: żreć mniej niż się potrzebuje. A wtedy nasze potrzeby są gigantyczne! Przecież na otarcie łez może pomóc tylko czekolada i lody. Sałatą chcesz przechytrzyć hormony? Phi, może jarmużem? Rób jak uważasz, ale na moje oko skończy się lodówkowym lamentem albo łóżkową awanturą. One muszą mieć gdzieś ujście!
Tak więc tydzień z głowy! Kolejny tydzień to okres. Wtedy nie dość, że się je to jeszcze się nie ćwiczy na wypadek wykrwawienia. Albo generalnie na wszelki wypadek. W taki oto sposób mamy dwa tygodnie w miesiącu wycięte z życiorysu. Zostają nam dwa tygodnie według moich obliczeń. No, ale czy to ma sens tak zaczynać te męczarnie, skoro tydzień, dwa i znowu się zacznie. Lepiej się do tego przygotować psychicznie: ponarzekać, poprzeżywać, że chyba się zbliża. Dzień do dnia i już prawie półmetek. A w końcu jak człowiek przeżywa takie gwałtowne emocje to wydatkuje dużo energii i na pewno chudnie!
Także tego, dietę chyba zacznę po menopauzie! A Wy Kobiety jak współpracujecie z hormonami? Przyjaźń czy wojenka? Macie na nie jakiś zacnie przebiegły sposób? Bo ja już nie mam siły…chlip chlip. Jak zaraz nie zjem pizzy to się popłaczę, właściwie już płacze. Eh…